Szybki Kontakt:

Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.

Pęknięcia na suficie, czyli kiedy Instagram zaczął mnie wkurzać

Czytałam o tym niejeden raz. Miałam podejrzenia, że to może być prawda, ale kiedy moja najlepsza przyjaciółka powiedziała mi, że nie wie, kim jest Pani Swojego Czasu, zrozumiałam, że żyję w bańce.


Jestem wdzięczna algorytmowi za prawdziwych ludzi


Lubię Instagram, naprawdę. Mimo że to medium społecznościowe, które zrobi wszystko, by wciągnąć mnie do swojego kolorowego świata i zniewolić na długie godziny. Mimo że mówi się przecież, że media społecznościowe spłycają relacje. W moim przypadku to nie do końca prawda, bo ja właśnie dzięki Instagramowi poznałam świetne osoby, z którymi umawiam się na kawę, spaceruję po lesie, dyskutuję przez telefon. Jestem wdzięczna algorytmowi, że mi ich podsunął. 

Fakt, przeniosłam te relacje do prawdziwego świata, więc przestały być tylko wirtualne. Ale czuję też więź z innymi ludźmi, których znam tylko z kwadratowych niewielkich zdjęć czy kilkusekundowych relacji. Tu się z kimś pośmieję, tu przybiję wirtualną piątkę albo podyskutuję o książkach. Oczywiście mając cały czas świadomość, że to nie są przyjaźnie – to wirtualne znajomości, które po prostu lubię.


Znajome twarze na niepokojąco ładnym obrazku


I kiedy tak wchodzę rano na IG, to czuję się jak główny bohater serialu, który w amerykańskim, sielskim miasteczku idzie rano po bułki. Zaprzyjaźniony sklepikarz układa gazety, listonosz Jill macha ręką, przejeżdżając pickupem, a rudowłosa Vivian podaje kawę, taką jak zawsze – na mleku owsianym z ociupinką syropu karmelowego. Fajnie, nie? Znajome twarze, te same wątki rozmów. Serio, tak to czuję. A jednak jest coś, co uwiera mnie w tym niepokojąco ładnym obrazku. 

Kiedy umościsz się wygodnie w takim miejscu, jest cena, którą płacisz. Ja na przykład mam wrażenie, że wszystko już zostało powiedziane. Instagram, który mnie karmi, bo sprowadza do mnie fantastycznych klientów, z drugiej strony swą niewidzialną ręką popycha mnie w kierunku klątwy wiedzy, a czasem otępienia twórczego.


Między klątwą wiedzy a pokorą


Liczba kont marketingowych, które obserwuję i które nasuwają mi się w propozycjach, sprawia, że mam totalny przesyt i zakładam tym samym, że moi klienci również. Ileż można czytać o chwytliwych nagłówkach albo pisaniu językiem korzyści? Często mam tak, że myślę: „Rany, ale już tyle osób o tym mówiło” albo „Przecież wszyscy o tym wiedzą”. To trochę jak w wieloletnim związku – zaczynasz zdanie, a Twoja druga połowa je kończy. Kiedy dla odmiany siedzę w swoim biurze naprzeciwko klientki, która nie śmiga w social mediach, i dzielę się z nią wiedzą, czuję, że to, co robię, ma wartość.


Dobrze jest wynurzyć się z bańki i złapać inną perspektywę. Potrzebuję tego szczególnie w kontekście pracy. Przypomnieć sobie, że wciąż jest wiele osób, które nie cytują „Esencjalisty”, mają słabą orientację w podcastach i nie wiedzą, do czego służą hashtagi. Od takich osób dużo się uczę – i pokory, i innego spojrzenia.


Wojna w Ukrainie, wojna na Instagramie


Jest jeszcze coś, co sprawia, że z przyjemnością opuszczam kolorowy świat. Instagram zmęczył mnie mocno w kontekście wojny w Ukrainie. Zbiorowe poparcie dla Ukrainy, wspaniałe inicjatywy i mnóstwo cennych informacji – czerpałam garściami. W szlachetne odruchy wkradło się jednak moralizatorstwo i osądy. Czy ja naprawdę zaczęłam się zastanawiać, czy powinnam opublikować post? Czy firmy musiały się tłumaczyć, że… pracują? 

W moim nieinstagramowym, lekko przykurzonym miasteczku piekarz piekł swoje chleby jak co dzień. Mechanik, naprawiał nissana nadgryzionego zębem czasu. I nikt nie obrzucał ich witryn jajkami w wyrazie oburzenia. Każdy robił swoje, a po pracy jechał do marketu załadować wózek jedzeniem dla potrzebujących rodzin.


Kiedy zbulwersowany Instagram wytykał palcami osoby, które śmiały pracować w obliczu wojny, czułam wewnętrzny bunt. A później, kiedy kurz opadł, zostałam zasypana treściami o tym, jak mam prawo się czuć i jak o siebie zadbać. Kolorowy, przytulny świat rozliczył, kogo trzeba, nakarmił treściami o osiędbaniu i pomału wrócił na dawne tory.


A ja nie do końca. Nie do końca wróciłam na dawne tory, bo te kolory w wirtualnym miasteczku wyblakły, jakieś pęknięcia w suficie się porobiły i pewne rzeczy muszę sobie jeszcze przepracować. I tak, jestem dużą dziewczynką, nie czuję się oszukana, wiem, do czego służą media społecznościowe, przecież nie muszę w tym brać udziału itd. Ale tak to chyba jest, że nawet najlepszymi cukierkami można się przejść. Poczułam zmęczenie… A może to tylko przesilenie wiosenne?


Jestem ogromnie ciekawa, czy też masz podobne refleksje na temat bańki? No i jak Twoje relacje z Instagramem wyglądają?

To też może Cię zainteresować:

Podobało Ci się? Udostępnij na swoim profilu: